Van Gogh. U bram wieczności, czyli jak wzniosła może być banalność?

Last modified date

Comments: 0

Oczekiwanie na dziecko, a później jego narodziny, sprawiły, że nie byłem w kinie chyba ponad rok. W końcu nadszedł dzień, gdy wraz z żoną postanowiliśmy zaryzykować pozostawienie synka z teściami i wyrwanie się na 3 godziny z domu. Jako atrakcję wybraliśmy seans kinowy. Po przejrzeniu repertuarów wybór padł na “Van Gogh. U bram wieczności”. O jak bardzo żałowałem tej decyzji, gdy rozpoczęła się projekcja.

Przez dobry kwadrans siedziałem z rosnącą frustracją myśląc o tym, iż mając do dyspozycji to pierwsze od tak długiego czasu wyjście do kina, wybraliśmy właśnie ten film. Trzęsąca się kamera posłuszna Dogmie 95 już sama była tu dla mnie antyrekomendacją. Do tematyki zaś z założenia podchodziłem podejrzliwie, bo wiadomo – jak artysta, to zaraz egzaltacja, liryczność, poetyckość i natrętne aspirowanie do czegoś więcej niż opowiadanie ciekawej historii. No i tak to się właśnie zapowiadało na początku – “Van Gogh. U bram wieczności” zalatywał mi katastrofą

… jak bardzo się zdziwiłem, gdy po tym kwadransie coraz częściej zacząłem czuć, iż film mi się jednak podoba. To, co, pewnie nieco uprzedzony, odebrałem jako zapowiedź pretensjonalności, okazało się zwykłą metodą, elementem warsztatu i wcale nie próbowało wymuszać na mnie żadnej reakcji. W pewnym momencie nawet doceniłem tę surowość i autentyczność kadru, bo piękne pejzaże południowej Francji dzięki temu nie odgrywają tutaj roli kiczowatych landszaftów. Widzimy je na ekranie podobnie, jak widzi się takie rzeczy w życiu – ich magia jest rozproszona w mijających chwilach, w ciągłym dzianiu się i pełnia piękna dociera do nas tylko momentami, gdy akurat w naszej głowie zatrzyma się kołowrót czasu. No dobra, filmowi chciałem zarzucać pretensjonalność, a tymczasem sam wpadam w natchnione tony. Postaram się powstrzymać od tego w dalszej części tej recenzji.

Tekst ten piszę bez sztywno ustalonych ram, a jedynie z majaczącym w głowie zarysem tego, co chciałbym przekazać. Jest to więc swego rodzaju publicystyczna Dogma. Nie wiem jak daleko i w jakim kierunku mnie poprowadzą myśli oraz słowa, więc wyakcentuję teraz rzeczy, o których na pewno chciałbym wspomnieć, aby się gdzieś po drodze nie zagubiły. Kolejność nie oddaje hierarchii ważności.

Rzecz pierwsza – obsada. Nie jestem specem od aktorów. Prawdę mówiąc to mam tak kiepską pamięć do ludzi, że bardzo rzadko aktorów zapamiętuję i są oni dla mnie drugorzędnym aspektem filmów (w sensie, że tak – ktoś to musi grać, ale kto, z grubsza obojętne, byleby znał swoje rzemiosło). Jednak w “Van Gogh. U bram wieczności” pojawiają się dwie twarze, które są dla mnie na tyle charakterystyczne i pełne dramatyzmu, iż bez problemu je rozpoznaję. Mads Mikkelsen wciela się w epizodyczną postać księdza, dyrektora ośrodka psychiatrycznego, dzięki czemu mamy okazję oglądać jego dialog z odtwórcą głównej roli, Willemem Dafoe. Nie wiem, jak dla was, ale dla mnie jest to 100% narracyjnej intensywności ugranej już samymi aktorami.

Dafoe zasługuje na kilka dodatkowych słów, bo wpasował się w rolę po prostu świetnie. W ten sposób dochodzę do drugiej kluczowej dla filmu rzeczy – postać Van Gogha jest narysowana z bolesnym wręcz autentyzmem. Nie napiszę “autentycznością”, bo nie wiem, jaki był on naprawdę. Jednak w opowieści Juliana Schnabela (reżyser) jest to zwykły człowiek, wzbudzający rozczulenie swoim zagubieniem i samotnością. Wiem, że zwykły-niezwykły, jednak fakt malowania świetnych obrazów nie wyczerpuje czyjegoś istnienia. Oprócz tego Van Gogh był czującą, myślącą i żyjącą jednostką, i właśnie to widać w tym filmie. Jego samotność jest dojmująca, tym bardziej, że często ma wymiar dosłowny, a niemal zawsze – bardziej metafizyczny, psychologiczny, jako że niesamowita wrażliwość, ale też szaleństwo, sprawiają iż Vincent nosi w sobie wielki, osobny świat, do którego nikt nie jest w stanie dotrzeć. W tym kontekście pięknie jest przedstawiona braterska miłość Vincenta i Theo Van Gogha – autentyczna, pokonująca wszystkie bariery racjonalności więź, oparta na najprostszych elementach, takich jak czułość i troska. Aż mi łzy stają w oczach, gdy to sobie przypominam ;)

Trzecia rzecz, o której chcę wspomnieć, to bezpretensjonalne podejście reżysera do samego tematu malarstwa. Spodziewałem się artystycznej egzaltacji, a dostałem bardzo wyważone, wręcz wstrzemięźliwe spojrzenie. Geniusz Van Gogha widoczny jest w jego obrazach, nie próbuje się go na siłę wpasować w życie i charakter. Bo jeśli o to chodzi, malarz jest po prostu człowiekiem – zagubionym, samotnym, wrażliwym i chorym, być może od tej wrażliwości, a być może odwrotnie. Maluje zaś, bo musi, chce, bo pragnie pokazać innym, jak to wszystko wygląda jego oczami (wygląda naprawdę?). Nie ma w tym lirycznego zachwytu, jest raczej konkretna potrzeba i jej realizacja. Sama zaś historia Van Gogha pokazuje, jak kręte mogą być drogi do geniuszu, jak kapryśne oceny widowni. Nigdy nie wiesz, kiedy z socjopatycznego szaleńca zamienisz się w bożyszcze tłumów. Nigdy nie wiesz, kiedy źle zapowiadający się film zamieni się w coś wartego zobaczenia i przeżycia.

 


Podobało Ci się? Wspieraj moje pisanie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

 

Trailer „Van Gogh. U bram wieczności”

Maciek

O AUTORZE: Czterdziestolatek, szczęśliwy mąż i tato. Bardzo lubię czytać, zarówno książki fabularne, jak i wiedzowe, chociaż ostatnio mam na to niewiele czasu. Hobby to także granie, obecnie na PS4 (z grami komputerowymi jestem zrośnięty jak z książkami, bo gram od czasów 8-bitowego Atari). Pisać lubię i muszę - to od zawsze moja naturalna potrzeba. Tego bloga założyłem, aby od czasu do czasu tę potrzebę zaspokoić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Post comment