The Get Down (sezon 1), czyli jak odwiedziłem Bronx (i to z przeszłości)

Last modified date

Comments: 0

Ktoś mi wspomniał o serialu “The Get Down” jako jednej z superprodukcji Netflixa, o której wcale tak głośno nie było, przez co można ją było przeoczyć. O filmie wiedziałem tyle, że przewodnim tematem jest muzyka i na produkcję wydano sporo kasy. Gdy więc szukałem czegoś niezbyt mocno angażującego, co mógłbym obejrzeć jednocześnie poświęcając uwagę miesięcznemu dziecku i żonie, wybór padł na “The Get Down”.

Netflix zainwestował w ten tytuł 120 milionów dolarów. To chyba całkiem sporo i wydaje mi się, że gdyby Marek Brodzki miał tyle na “Wiedźmina”, to potwory byłyby z lepszej gumy i świat doceniłby to dzieło. Jednak najwyraźniej kasa nie lubi słowiańskiego padołu, za to strumieniem się leje ulicami amerykańskich metropolii. W “The Get Down” mamy sytuację, że strumień ten omija głównych bohaterów – nastolatków z Bronxu. Są lata 70., Nowy Jork pogrąża się w chaosie kryzysu, a grupa czarnoskórych przyjaciół zaczyna walczyć o realizację swoich marzeń.

Co oglądałem?

Do tych marzeń jeszcze wrócę. Na razie skupmy się na tym, co jest w filmie fajne – warstwa wizualna. Nie dość, że Netflix wpakował w to budżet wystarczający do tego, aby pieczołowicie oddać fantazyjny styl tamtych czasów (stroje, samochody, aranżacja wnętrz), to zrobił to w podbijającej rzeczywistość, fantastycznie kolorowej i popkulturowej formie. Estetycznie “The Get Down” to komiks. I w pewnym momencie reżyser zaczyna się do tego przyznawać wprost, przeplatając sceny z aktorami, kadrami animacji, będącymi ożywioną historią obrazkową rysowaną przez jednego z bohaterów.

“The Get Down” wygląda naprawdę fajnie. W sumie to właśnie to mnie jakoś trzymało przy tym serialu, bo reszta mnie nie porwała. Fabularnie – jakoś tam jest. Mam wrażenie, że w tej produkcji historia nie jest aż taka ważna. Utkano ok scenariusz, który niczym raczej nie zaskakuje, nie jest też jednak jakąś rażącą niedoróbką. Ot, po prostu poprawny warsztatowo wytwór fabryki marzeń.

Czego słuchałem?

Domyślam się, że muzyka, która w końcu jest tu fundamentem historii i osią wszystkich wydarzeń, powinna podbijać emocje widza. Moich nie podbijała, bo to nie moje klimaty. Główny bohater wraz z paczką przyjaciół działają na polu hip-hopu i didżejki. Jego dziewczyna rozwija karierę disco. Ani jedno, ani drugie nie łechcze moich bębenków. Sceny stricte muzyczne (a było ich sporo) mogłem oglądać bez większego ziewania tylko dlatego, iż były atrakcyjne wizualnie.

Muzyka, która powinna spajać emocjonalnie z przekazem, o ironio, w moim przypadku budowała dystans do bohaterów. Nie dość, że nie urzekały mnie rytmy, to jeszcze irytował jej przekaz. Naprawdę, byłoby dużo lepiej, gdyby chłopaki wydawali jakieś nieokreślone, rytmiczne dźwięki, jakieś onomatopeje, czy coś, zamiast wyśpiewywania tych peanów na temat kasy i kariery. To jest po prostu nudne. Do tego tak schematyczne, że po krótkim czasie słuchałem serialowych piosenek z nastawieniem przyrodoznawcy, który obserwuje przewidywalne zachowania mało wyrafinowanego gatunku Homo sapiens.

Sami widzicie – zamiast muzycznej więzi powstał dystans niemal międzygatunkowy. Chyba nie o to chodziło twórcom, ale nie obwiniam ich za nic. Po prostu nie mogli do mnie tym przemówić. Przynajmniej nie w takiej formie – gdyby serial był bardziej wyrafinowany, pokazywał to wszystko z większym dystansem, bez nastawienia na wzbudzanie sympatii, to sprawiłby mi większą przyjemność. A tak po zakończeniu oglądania czułem się jak po skonsumowaniu jakiegoś marketowego łakocia: kolorowy, szeleszczący papierek, skrywający produkt o prostym smaku, opierającym się głównie na cukrze. Było przyjemnie, junkfoodowo, ale teraz się zastanawiam, po co to zjadłem.

 


Podobało Ci się? Wspieraj moje pisanie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to


 

Trailer „THE GET DOWN”

Ps.: Nie zrozumcie mnie źle. To dobry serial.

Ale subiektywnie – zły.

Maciek

O AUTORZE: Czterdziestolatek, szczęśliwy mąż i tato. Bardzo lubię czytać, zarówno książki fabularne, jak i wiedzowe, chociaż ostatnio mam na to niewiele czasu. Hobby to także granie, obecnie na PS4 (z grami komputerowymi jestem zrośnięty jak z książkami, bo gram od czasów 8-bitowego Atari). Pisać lubię i muszę - to od zawsze moja naturalna potrzeba. Tego bloga założyłem, aby od czasu do czasu tę potrzebę zaspokoić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Post comment