O szczęściu
W tym roku na święta Bożego Narodzenia pojechałem do rodziny. Na stole w kuchni został zapomniany kawałek żółtego sera. Moja nieobecność w domu trwała około dwa tygodnie. W ciepłej atmosferze w serze zaczęły zachodzić różne dziwne procesy, z grubsza rzecz biorąc takie same, jakie zachodziły przed miliardami lat na Ziemi, aż w końcu serek ożył i zyskał świadomość.
Początkowo jego egzystencja była bardzo prosta: lewitował sobie gdzieś mniej więcej w połowie drogi między sufitem a podłogą, powoli sunął przez wszystkie pomieszczenia, w tę i z powrotem, doskonale samowystarczalny, zadowolony, łagodnie uśmiechnięty. Jednak zdarzyło się coś (co to było? czy może spojrzenie w okno i niewytłumaczalny widok zewnętrznego świata? czy może jakiś nieuchronnie przypisany życiu, wewnętrzny impuls?), co zmąciło spokój serka. Jego świadomość uległa gwałtownemu rozszerzeniu, zakończyła się błoga, kwietystyczna autarkia.
Niebawem zmarł. Tak jak i inne serki, tak i on nie miał układu trawiennego, więc było to nieuchronne. Można powiedzieć, że się wypalił, że zużył całą energię w jaką wyposażono go u zarania jego istnienia. Śmierć była wpisana w jego naturę. Najgorsze jest to, iż ta początkowo perfekcyjnie szczęśliwa istota umarła w cierpieniu, oburzona na niesprawiedliwą zagadkowość własnej, absurdalnej egzystencji.
Skąd to wiem? Serek nauczył się obsługiwać komputer i na nim napisał swój opus vitae, trzystronicowy traktat zatytułowany „O losie!”. Dzieło zawierało prawie same pytania bez odpowiedzi. Serek żył niemal wyłącznie pytaniami. Wyjątkami odcinającymi się od atmosfery całości były: końcowa fraza, w której serek wyraża swoją wdzięczność za to, że bóg jakiś dał mu wyznać jak bardzo cierpi, oraz przepis na szczęście, zaczerpnięty z pierwotnego okresu serkowej egzystencji, który to okres nazwał on Idyllą. Recepta brzmiała:
“Szczęśliwym ten, kto łagodnie dryfuje na wysokości metra i sześćdziesięciu centymetrów w czystym, trzypokojowym mieszkaniu.”
Podobało Ci się? Wspieraj moje pisanie: