Kiedyś to były czasy
Pan Sławek każdego dnia w drodze do pracy niespiesznym spacerem przechodził przez park. Widział, jak rosną pączki na nagich jeszcze gałęziach drzew. Wyjątkowo wcześnie, bo przecież była dopiero pierwsza połowa marca. Szła wiosna i coraz bardziej było ją czuć w powietrzu. Jednak tym razem nie napawało go to radością. Wszystko się zmieniło. Świat się zmienił.
Co roku pełen nadziei czas, gdy przyroda budziła się do życia, dawał mu mnóstwo energii. Rozpoczynał wtedy pisanie artykułów o kleszczach, jeszcze tuż przed tym zanim zaczynały wychodzić z zimowej diapauzy. Uwielbiał to: zasiadał do komputera z kubkiem aromatycznej, parującej kawy, wsłuchiwał się w łagodne odgłosy rutynowej pracy, które wypełniały niewielkie biuro redakcji, i pisał, niekiedy spoglądając za okno, gdzie jeszcze nagi, zimowy krajobraz miasta coraz częściej bladozłocił się w promieniach odzyskującego siłę słońca. Po prostu pisał. O tym, że niebawem się obudzą, że już się obudziły, że są wygłodniałe, płodne, jest ich mnóstwo i nikt nie może czuć się bezpiecznie.
Pan Sławek przed klawiaturą komputera był niczym wirtuoz przy fortepianie. W głowie miał plan wielkiego koncertu, rozpisanego na mniejsze utwory, spajające się w wielką, dramatyczną całość. Akapit po akapicie, artykuł po artykule, stopniował napięcie, crescendo, niczym wytrawny maestro emocji. Zaczynał od jeszcze wstrzemięźliwych, choć już sugerujących coś złego zapowiedzi, grających w głowie czytelnika niczym pojedyncze, pełne niepokoju dźwięki, rozedrgane w zimnej ciszy. Później dodawał do tych małych porcji strachu coraz bardziej rozbudowane partie. Niewielkie, stonowane notki prasowe zamieniały się w coraz dłuższe artykuły, w dramatyczne kaskady ostrzeżeń, w mroczne akordy przewidywań, energico!, w ekstatyczny wybuch emocji, w samym środku sezonu urlopowego, pozostawiający ludzi w rozdarciu między pragnieniem odpoczynku na łonie natury, a strachem przed tym, że jest ona tak bezlitosna i nieprzewidywalna…
Kochał tę pracę i czuł, że to ona ustala jego miejsce w świecie. Co roku powtarzał cykl, wpisując się swoimi działaniami w naturalny porządek przyrody, obracający się w powolnym, ale nieustępliwym kole następstwa pór roku. Jednak tym razem było inaczej. Pojawiło się nowe zagrożenie, przeklęty wirus. Jak wszystko z Chin, masowy i niepowstrzymany, wyparł to, co lokalne, co nasze. Nikogo już nie interesowały staroświeckie kleszcze. Nawet w redakcji pojawił się świeżo upieczony, bardzo ambitny i dyspozycyjny absolwent dziennikarstwa, którego artykuły o epidemii zajęły na szpaltach gazety miejsca dotychczas zarezerwowane dla pana Sławka i terroru boreliozy. Pan Sławek czuł, że kończy się jego epoka, że może powinien nawet odejść, wraz z kleszczami zniknąć gdzieś w głębokim mateczniku słowiańskiej prapuszczy, aby z czasem stać się przedmiotem sentymentalnych opowieści o tym, jak to kiedyś było lepiej.
Podobało Ci się? Wspieraj moje pisanie: