Czasy się zmienili
Zaczął się rok szkolny i już są – korki, koreczki… Za moich czasów do szkoły chodziło się na piechotę. Z bratem wstawaliśmy skoro świt. Matka dawała nam po garści pszenicy, kreśliła krzyżyk na czole i ruszaliśmy. Mieliśmy jedną parę butów, więc musieliśmy się nieść na zmianę: raz jeden drugiego, raz drugi pierwszego. I tak przez jedenaście kilometrów, aż docieraliśmy do strumienia. Tam na kamieniach rozcieraliśmy ziarno na mąkę i z mulistą wodą rozrabialiśmy ciasto. W pobliskim lesie przygotowywaliśmy palenisko, na którym wypiekaliśmy podpłomyki. Później jeszcze zbaczaliśmy z trasy: albo trzy kilometry w lewo, na bagna, żeby złapać kilka jaszczurek i węży (na przekąski), albo w prawo, 5 kilometrów, na wybrzeże, gdzie wspinaliśmy się na klify i wybieraliśmy mewom z gniazd jajka. Po tym wszystkim docieraliśmy do szkoły, uśmiechnięci i pełni entuzjazmu do nauki. I nie było żadnych smartfonów, airmaksów, białych słuchawek, fidżetspinerów i rodziców z SUV-em, nie było narzekania, że plecak za ciężki. A teraz… zaczęła się, bachoriada.
Podobało Ci się? Wspieraj moje pisanie: